Jako nastolatkowie dumnie wkraczamy w dorosłość licząc na ogromne profity spływające zewsząd do naszych portfeli. W razie niepowodzeń wmawiamy sobie pustą sentencję brzmiącą w bardzo infantylny sposób. „Jakoś to będzie”. Problem polega na tym, że jakoś oznacza biedę, tyle tylko, że nikt z nas nie chce się do tego przyznać.
Spoglądając na ulice nie dostrzegamy problemu trzeciej rzeczpospolitej Polskiej, która tak jak większość z nas udaje twardą samodzielną i suwerenną jednostkę. Marnujemy życie na się podlizywanie się społeczeństwu, a kiedy wokół nas nie ma już nikogo prócz najbliższych, zamieszkujących to samo lokum, ściągamy maski symbolizujące życie jakie chcemy prowadzić.
Dziesiąty…
Bałem się tego dnia jak cholera. Dziesiątego każdego miesiąca większość maszeruje do bankomatów, by poczuć się kimś ważnym… Nie Kant, ja mogłem tylko pomarzyć o zbliżeniu się do ściany płaczu. Chciałbym, by Kant mógł poczuć się jak część społeczeństwa narzekającego na małe wynagrodzenie. Czyżby był jedynym osobnikiem na planecie ziemia żyjącym w rynsztoku, w którym ciepłe krople opuszczające stalową rurę prysznica oznaczają luksus na jaki nie było Kanta stać? Budżet jakim dysponował ograniczał się do podstawowych elementów, które pozwalają przetrwać kolejny miesiąc. Nie pozwalałem, by wpłacenie jakiekolwiek dodatkowej sumy na cudzy rachunek bankowy kończyło się odebraniem jedynego posiadanego przywileju. Kromki chleba cienko posmarowanego masłem połączonej ze starannie odmierzoną ilością mleka przelanej do kubka z napisem Nescafe. Większość przyjemności wiąże się z wyrzeczeniami a było ich tak dużo, że nawet Kant przestał zaprzątać sobie nimi głowę. Dziś sam nie mogę uwierzyć, jak mogłem być studentem skaczącym ze szczęścia pośród tłumów gapiów, kiedy to na ulicy znalazł dwadzieścia złotych.
Samodzielność
W Kantowym wykonaniu polegała na przepracowaniu dwudziestu dwóch dni w miesiącu, by choć jeden dzień poczuć się kimś. Pamiętam jak cieszyłem się gdy płaciłem pierwsze rachunki należące tylko do Kanta. Ogromna satysfakcja, kończąca się dwustupięćdziesięcioma złotymi nadwyżki na rachunku bankowym. Raz na trzy miesiące cieszyłem się z posiłku na mieście. Przysmak w postaci lekko gumowatego kurczaka czekał na Kanta rumieniąc się na wyłączonym już rożnie. Zawsze przybywałem tuż przed zamknięciem bistro w Tesco. Płaciłem sześć złotych i ani grosza więcej za spory kawałek mięsa, który przed wyłączeniem ogrzewania kosztował dwanaście złotych. Najlepszy kurczak w mieście- choć przyznam iż dziś smakuje zupełnie inaczej. Przez cały ten okres zastanawiałem się jak to jest móc nie zapłacić rachunku w terminie. Tak po prostu mieć w dupie konsekwencje w postaci odsetek. Choć przyznam, iż zawsze ktoś nad Kantem czuwał, by ten mógł cieszyć się życiem. Lecz o tym opowiem innym razem.
Marzenia…
Posiadałem takowe. Jednym z nich nich było wykąpanie się w ciepłej wodzie- bez obawy o rachunek jaki będę zmuszony zapłacić za dwa miesiące. Przyznam się, że pewnego dnia niczym opętany chwyciłem za ohydny czerwony kurek umożliwiający przelanie kilku litrów ciepłej wody do miski… To cudowne uczucie zanurzania ręki poniżej poziomu wody znajdującej się w misce, by namoczyć małą czerwoną gąbkę służącą na co dzień do mycia sterty brudnych naczyń oraz jednego zdesperowanego studenta. Bezcenne- nie wiem jak musiałby się starać MasterCard lecz poprzeczka jest wysoko postawiana. Chyba zbyt wysoko. Na szczęście o zaprzestanie tych haniebnych uczynków zadbała administracja budynku przysyłając wyrównanie, na którym widniała gigantyczna jak na tamte czasy kwota siedemdziesięciu złotych. To potrafi skutecznie wybić człowiekowi kolejne szaleństwa z głowy. O ile Kant był gotów na pławienie się w luksusie, to budżet studencki ledwo przekraczający cztery złote dziennie skutecznie sprowadzał człowieka do pionu. Wszystkie marzenia mogłem spełnić posiadając wystarczającą ilość gotówki i, choć kolejne słowa mogą zabrzmieć trywialnie, to właśnie pieniądze dawały Kantowi przepustkę do lepszego życia. Do szczęścia, które jak się okazało jest na wyciągnięcie ręki.
Pierwsza praca
Codziennie zakładałem uniform, którego najgorszym elementem była obciachowa bordowa czapeczka z logiem pizzeri. Pomimo wszystkich wad powstałych podczas tworzenia przez mało znanego projektanta jak i samego użytkowania polubiliśmy się na tyle ile można lubić ciuchy. Choć dla wielu praca jako sternik jednośladu w pizzerii może wydawać się mało ambitnym zawodem, tak dla Kanta była ona początkiem nowego życia. Złapałem Pana Boga za nogi i nie zamierzałem puścić. Racząc się gorącym posiłkiem pracowniczym w postaci przepysznego placka z mnóstwem dodatków wspominałem kolegów zasypiających na wykładach – Dominium chwała wam za to! Siedem złotych za godzinę w połączeniu z jedną złotówką za każdy wyjazd dawało zawrotną kwotę dziewięćdziesięciu złotych dziennie. Zapomniałbym o napiwkach jakie otrzymywałem każdego dnia. Przyznam się iż hojność Lubelaków nie zna granic… Odżyłem, chwytałem nadgodziny jak szalony. Zastępowałem kolegów z pracy, by ci mogli delektować własne podniebienia tanim lecz zimnym piwem. Po dziś dzień wspominam ten okres z wypiekami na twarzy. To dzięki pracy w pizzerii zarobiłem na prawo jazdy i choć nie wyprowadziłem się ze studenckiego mieszkanie zwanego norą, mogłem spełnić jedno z tysięcy marzeń. Codziennie kąpać się w ciepłej wodzie…
Studia
Porzuciłem. Żałuję tego haniebnego występku przeciwko ludzkości. Z tego miejsca chciałbym przeprosić wszystkie osoby pokładające nadzieje w marginesie społecznym zwanym Kantem. Zostanę magistrem, obiecuję lecz zrobię to dla siebie…
Teraźniejszość
Siedzę w wysłużonym fotelu, którego zabrałem z nory. I choć mógłbym wyrzucić ustrojstwo na śmietnik to chyba nigdy tego nie zrobię. Chęć poznania przeszłości sporego kawałka mebla jest zbyt silna. Każda rysa. Wgniecenie. Przetarcie. Opowiada jakąś historie. Sam Napoleon mógł dosiadać tego niewygodnego „czegoś” ciskając soczystym wulgaryzmem za każdym razem, gdy tylko jego goły tyłek stykał się z chłodnym i szorstkim obiciem podczas pieszczot z Marią Walewską. Być może był świadkiem krwawego morderstwa co tłumaczyłoby przebarwienie na zagłówku. Nigdy się tego nie dowiemy. Fotele nie potrafią opowiadać historii. Ty Kancie też więc…
Kończ waść i dawaj Rudą Paskudę.
Nie macie pojęcia jak mój facet na mnie działa. Odkąd wstałam, jak tylko udało mi się wyplątać z kołdry i wyjść z wyra, marzę o tym by już wrócił do domu. Fantazjuję sobie, tylko troszkę, tak od rana. Jak staje w drzwiach, a ja witam go z tajemniczym uśmiechem. Jak po moich plecach biegnie dreszcz ekscytacji tym, co za moment może nastąpić. Jak całuje mnie gorąco a ja wplątuję palce w jego potargane lekko włosy. I jak dłoń zaciskam w pięść, jak czuję między palcami ślizgające się kosmyki, odsuwam się, patrzę mu prosto w oczy i walę jego twarzą prosto w lustro w przedpokoju. I kiedy tak obserwuję strużkę krwi cieknącą z jego roztrzaskanego właśnie nosa, mówię cicho: „Ile razy mam Ci mówić, żebyś rano wynosił śmieci?”
Autorką tych słów nie jest uwielbiana przez was Ukochana… I dla Kanta to i może dobrze. Bo tam gdzie Ruda skończyła to ukochana, by zaczęła. Lubego Rudej za wszystkie okrucieństwa jakich zazna podczas tworzenia Paskudnego kącika u Kanta PRZEPRASZAM. Współczuć nie będę, tylko o ciszę w mękach przeżywanych poproszę, bo o głos małżonki chodzi, a nie dobro drugiego człowieka.Tym właśnie wszystkie osoby, które nie miały okazji Rudej Paskudy wykrzywiającej twarze ze wzruszenia poznać zapraszam tutaj… – możecie także kliknąć poniżej. Tylko pamiętajcie, bycie samolubem to grzech. I tekstami dzielić się trzeba z innymi 🙂